Skip to main content

Matka Polka pracoholiczka. Jak uzależnić się od pracy nie wychodząc z domu

„Byłam pracoholiczką jeszcze zanim znalazłam pracę”, mówi 35-letnia Ewa. Zawsze wydawało jej się, że idealna żona i matka pilnuje porządku w domu i harmonogramie dnia każdego członka rodziny. Że jeśli ona czegoś nie zrobi, nie zrobi tego nikt inny. Że bez niej nagle zabraknie jedzenia w lodówce, ubrań w szafie, a każda z jej córek nie będzie potrafiła samodzielnie odrobić lekcji czy trafić do szkoły. „Kiedy miałam już dość samej siebie i tej codziennej gonitwy, która od dawna nie dawała mi żadnej satysfakcji, postanowiłam uciec. Uciec do pracy zawodowej”, opowiada Ewa. „To była najgorsza decyzja, jaką mogła podjąć”, dodaje jej mąż, Mariusz.

Dobre wychowanie
Ewa jest jedynaczką. Jej rodzice, jak sama mówi, są „zwykłymi ludźmi z małego miasta, którym zawsze zależało, by żyć przyzwoicie”. Nie oznaczało to jednak, że pracowali od świtu do nocy. „Moja mama była pielęgniarką w przychodni, ojciec pracował w kopalni w trybie zmianowym. Nie robili nadgodzin, ich życie było uporządkowane. Jako dziecko zawsze czułam się bezpiecznie – wiedziałam czego mogę się spodziewać o 16, o 18 i bladym świtem. Nigdy niczym mnie nie zaskoczyli. Szok przeżyłam, gdy okazało się, że życie innych ludzi tak nie wygląda”, opowiada Ewa.

Jej mama dbała o dom, ojciec pomagał. Jeździli razem na wakacje, czasem Ewa spędzała lato u ciotek na wsi, gdzie była cała gromada młodszego i starszego kuzynostwa. „Wakacje to był jedyny czas, który teraz mogę sobie przypomnieć jako czas szczęśliwego dzieciństwa. Spokój w domu to nie wszystko”, mówi rozżalona. Rodzice Ewy byli perfekcjonistami. Wszystko w domu miało swój czas i swoje miejsce. „Choć znałam ten porządek, nudził mnie on. Choć czułam się bezpiecznie, na wakacjach na wsi czułam się cudownie. Jakby mnie ktoś uwolnił”, wspomina Ewa. Jednak z czasem jej odczucia w stosunku do tego, że można się ubrudzić przy zabawie, iść spać o północy czy zjeść za dużo ciasta drożdżowego naraz, zaczęły się zmieniać. „Dorastałam w przekonaniu, że to, jak postępują moi rodzice to jedyny słuszny sposób na życie. Że tak trzeba, że to, co jest na wakacjach zostaje na wakacjach. Że prawo do swobody mamy tylko poza domem, poza codziennością. Czyli w dorosłym życiu – nigdy”.

Ewa jako nastolatka przestała jeździć na wieś. Zaczęły się obozy i kolonie. Zawsze była w grupie tych grzecznych, którzy przy ognisku słuchali opowieści z podróży swoich opiekunów, zamiast rozrabiać z rówieśnikami. Jej rodzice ani myśleli martwić się o jej przyszłość. Byli przekonani, że kto jak kto, ale Ewunia będzie wiedziała co trzeba w życiu zrobić, żeby było jak trzeba. Nawet się nie buntowała. Naprawdę żyła w przekonaniu, że praca to wyłącznie źródło pieniędzy, nie satysfakcji, oraz że „rodzina rzecz święta”. Dlatego w wieku 22 lat była już mężatką. „I nawet to nie było tak, że ktoś mnie zmuszał. Zakochałam się jeszcze w liceum, Mariusz to porządny facet. Ślub był naturalną koleją rzeczy”, wspomina.

Uzależniona pani domu
Ewa i Mariusz pobrali się pod koniec lat 90. „Wtedy u nas w mieście nie trudno było dobrze zarobić. Po 89. roku otwierały się nowe duże fabryki, kompletowali kadry, dostałem świetną pracę, Ewa nie musiała pracować”, opowiada Mariusz, mąż Ewy. „Choć skończyłam trzyletnie studia, zostałam fizjoterapeutką z dyplomem, nie czułam potrzeby wkręcania się w zawód. Nie chciało mi się zakładać firmy i szukać klientów. Zresztą wtedy wydawało mi się, że kompletnie nie mam na to czasu”, mówi Ewa. Pierwsze dziecko, Karolinkę, urodziła gdy miała 24 lata, kolejne – dwa lata później. „Byłam matką na 200 procent. Wstawałam o 5.30, przed dziewczynkami, żeby uszykować Mariuszowi jedzenie do pracy, wstawiałam pranie, robiłam dzieciom śniadanie. Potem starszą odprowadzałam do przedszkola, a młodszą brałam wózkiem na zakupy. Kiedy wracałyśmy sprzątałam, gotowałam i o 12.30 już odbierałam Karolinę”, wylicza Ewa.

„Z punktu widzenia przeciętnego człowieka Ewa o 12.30 była, jak to się mówi, wyrobiona z życiem. Mogłaby resztę dnia bawić się z dziećmi, uciąć sobie z nimi drzemkę, cokolwiek”, dodaje Mariusz. Ale ona już po 15 minutach zabawy z dziewczynkami czuła się zniecierpliwiona i niespokojna. „Myślami byłam w kuchni, gdzie stał brudny garnek, na balkonie, gdzie była rozsypana ziemia, bo kot łaził po doniczkach, albo w szafie, gdzie czekały do wyprasowania cztery bluzki. W których i tak nie chodziłam”, opowiada. Jej poczucie winy czasem podkręcała mama. „Robiła to niezamierzenie. Po prostu sama całe życie zajmowała się wyłącznie dbaniem o porządek.  Przychodziła i pytała np. czy mam pomysł co jutro będzie na obiad, albo czy wymyśliłam już co kupić ojcu na urodziny. Albo czy nie trzeba byłoby dziewczynom odmalować ścian w pokoju. I tak dalej. Dla niej lista rzeczy, którą trzeba zrobić w domu nigdy się nie kończyła, a ja słysząc to, myślałam <<faktycznie, to musi być zrobione>>”.

Niby nie działo się nic złego, jednak w Ewie narastała frustracja. „Przestał mnie cieszyć idealny porządek w szafie, to, że na każdej kupce świeżego prania miałam woreczek z samodzielnie ususzoną lawendą. Wcześniej z satysfakcją siadałam na balkonie, który był przeze mnie wypielęgnowany. Teraz czułam, że nie ma w nim nic wyjątkowego. Chodząc po mieszkaniu, w którym spędzałam prawie całą dobę przez kilka lat widziałam tylko to, co trzeba w nim zrobić. Nie to, co jest fajne czy wygodne. Nie umiałam przymykać oka na plamy, odciski palców na szybach. A to oznaczało, że non stop chodziłam ze ścierką i nigdy nie przynosiło mi to radości”, wspomina Ewa.

Matka Polka pracująca
Wtedy Ewa dostała propozycję pracy. W jej mieście otworzyła się duża prywatna klinika, do której poszukiwano specjalistów. Również fizjoterapeutów. „Mówiłem – nie musisz pracować. Ale się uparła. Miałem przeczucie, że to się źle skończy, ale wszyscy wokół powtarzali, że matka z dziećmi w domu to przegrane życie, że trzeba się rozwijać, a nie zamykać w domu. To brzmiało rozsądnie, ale naprawdę widać było, że nie chodziło o to, by iść z duchem czasu, tylko zwyczajnie uciec z domu”, opowiada Mariusz. „Mój mąż ma racje”, dodaje Ewa. „To nie było tak, że dostałam skrzydeł na wieść o tym, że mogę robić coś innego niż sprzątanie, gotowanie i niańczenie dzieci. Ja podświadomie szukałam sposobu na kolejny obowiązek, na zajęcie, które nie tyle uwolni mnie od pracy, co spowoduje, że praca będzie szła w parze z satysfakcją”, tłumaczy Ewa.

Początki były niewinne. Ewa nie spędzała dużo czasu w klinice, bo niewielu na początku było pacjentów. Z czasem jednak wszystko zaczęło się zmieniać. „Zaczęły się wyjazdy na szkolenia i wizyty domowe. Ani się obejrzałam, jak wracałam z pracy po 20. Czasem, gdy widziałam stojąc przed blokiem, że dziewczyny jeszcze nie śpią, czekałam aż w ich pokoju zgaśnie światło i dopiero wchodziłam na górę. Nie chciałam się z nimi widzieć, bałam się, że rzucą mi się na szyję z radości że mnie widzą. Bo gdyby miały pretensje, byłoby inaczej, rozumiałabym je… Ale wtedy myślałam o sobie jak o najgorszej matce na świecie i wolałam żeby mnie nienawidziły”, opowiada ze smutkiem.

W czasie, gdy Ewa pracowała życie domowe organizował Mariusz. Mimo że Ewa nadal wstawała przed wszystkimi, by wszystko uszykować – ubrania dla dziewczynek „na dziś”, pieniądze na szkolne składki, śniadanie do szkoły i obiad do pracy dla Mariusza, i tak była nieobecna. „Dzieci i ja mieliśmy poczucie, że Ewa jest duchem, który rano działa, a potem znika, by wrócić w nocy po cichu i po ciemku”, mówi Mariusz. „Bardzo się od siebie oddaliliśmy, a wszyscy dookoła mówili, że to super, że mam taką zaradną żonę, co ma ambicje i dba o siebie. W nikim nie miałem oparcia, nikt nie rozumiał, że Ewa po prostu zapracowuje się na śmierć żyjąć tylko po to, by odhaczać z listy kolejne obowiązki”, opowiada.

Dlatego po czterech latach od momentu, w którym Ewa poszła do pracy, Mariusz namówił ją na kolejne dziecko. „Kompletnie nie miałam ochoty na zupki, pieluchy i to wszystko, co się dzieje wokół niemowlaka. Nie widziałam siebie w roli pani domu zupełnie. Miałam wtedy wrażenie, że jeśli nie będę pracować zawodowo, po prostu umrę, zniknę, nie będę nic warta”, tłumaczy Ewa. Jednak dała się namówić – według niej wtedy wygrało poczucie obowiązku wobec męża. „Pracowałam do końca. Tydzień przed porodem jeszcze chodziłam do pracy i choć nie mogłam masować i ćwiczyć z pacjentami, pomagałam w klinice, albo przeprowadzałam szkolenia. Po dwóch miesiącach od porodu wróciłam do gabinetu. Nie znosiłam stanu, w którym nie miałam nic ważnego do załatwienia. Dbanie o dom i rodzinę wydawało mi się wtedy czymś tak prozaicznym, że aż niewartym uwagi”, dodaje.

Dziewczynki dorastały, a najmłodsza jako niemowlę została oddana do żłobka. Wszyscy otaczający Ewę i Mariusza ludzie mówili, że to normalne, że tak w dzisiejszych czasach trzeba, bo jak się nie pracuje, to się ginie. Wyjątkiem byli Ewy rodzice. „Teściowa nie chciała, żeby Ola, czyli najmłodsza nasza córka, chodziła do żłobka. Zresztą sam miałem nadzieję, że narodziny trzeciego dziecka nas do siebie zbliżą, że przekierują uwagę Ewy na nas i coś się odmieni. Żłobek niczego nie rozwiązywał. Spotykaliśmy się wszyscy wieczorem w domu, w którym nie było emocji. Dziewczyny radziły sobie bez Ewy i chyba to spowodowało pierwszy krok w kierunku zmiany”, mówi Mariusz.

„Mama suszyła mi głowę o ten żłobek, powtarzała, że to nie wypada, żeby tak facet wszystko w domu robił sam, żeby dzieci nigdzie na wakacje nie jechały. W końcu też moja kierowniczka zauważyła, że dwa miesiące po porodzie był jedynym urlopem od kiedy zaczęłam pracować. Na wakacje też zatem namówiono mnie tylko argumentami <<bo nie wypada, bo trzeba>>. W dzień wyjazdu też wstałam pierwsza, wszystko spakowałam sama, miałam zaplanowany każdy dzień urlopu. I największym szokiem było dla mnie to, że to, co mi się wydaje o mojej rodzinie – co chcą robić, co lubią – jest jedną wielką nieprawdą”, opowiada Ewa.

„Te wakacje były straszne, ale otworzyły Ewie oczy”, dodaje Mariusz. W klinice, w której pracowała Ewa przyjmowali też psychologowie i psychoterapeuci, którzy diagnozowali i leczyli uzależnienia. „Poszłam do koleżanki, która jest psychologiem po prostu się wyżalić. Opowiedziałam jej, że czuję jakbym jechała rozpędzonym pociągiem, który miażdży wszystko, co napotka, ale chyba w końcu trafił na przeszkodę, która go skutecznie wyhamowuje – gigantyczne wyrzuty sumienia wobec rodziny, chłód w małżeństwie i zerowe kontakty z dziećmi”, opowiada Ewa. Diagnoza z perspektywy specjalistów nie była trudna – pracoholizm. „Zdaję sobie sprawę, że zostałam potraktowana wyjątkowo – dostałam od psychiatry w klinice przymusowe L4 i nikt z kadry kierowniczej nie pomyślał nawet, by robić mi z tego tytułu jakieś problemy. Podobno od dawna widzieli z czym się borykam. Dlatego tym bardziej doceniam teraz to, co mam i co staram się odzyskać”.

Ewa od pół roku bierze udział w terapii grupowej w prywatnej klinice, w której dotąd pracowała. Na powrót do zawodu nie jest jeszcze gotowa. Relacje w rodzinie wyraźnie się ociepliły.

Autor: Dorota Bąk