Skip to main content

„Praca to azyl, w którym nie jestem bezpieczna”. Wyznania matki pracoholiczki

„Nienawidziłam wracać do domu, kiedy córka jeszcze nie spała. Wolałam siedzieć w samochodzie i patrzeć, czy zgasło już światło niż spotkać się z nią i mężem i nie mieć wymówki, że „nie mam czasu” – opowiada Paulina, 38-letnia pracoholiczka. Choć wydawało się, że ma wszystko – idealne zorganizowane życie, dobrą pracę, wyrozumiałego męża, kochające dziecko – na pytanie, czy chciałaby coś zmienić, odpowiadała zdecydowanie „tak”. Pragnęła wolności.

Ambicje kontra oczekiwania

Paulina zawsze lubiła się uczyć, na studiach była aktywna. Już na drugim roku znalazła pracę w zawodzie. – Chciałam pracować w Internecie, od zawsze to czułam. Praca w sieci powoduje, że od ręki dostajesz to, na co pracujesz. Komentarze, reakcje ludzi są natychmiastowe. Twoja praca daje efekty tu i teraz. Studiowałam dziennikarstwo, ale najbardziej lubiłam tę interaktywność. Kiedy wsadzałam kij w mrowisko, czułam, że żyję – opowiada.

Paulina pisała w małych redakcjach, moderowała fora internetowe, była też przez jakiś czas blogerką. Nic nie wskazywało na to, że kiedyś wszystko, co lubi robić, obróci się przeciwko niej.
– To, że lubię to, co robię, było dla mnie najnaturalniejszą rzeczą na świecie. Nie wyobrażałam sobie, że mogłabym robić coś innego. Jednak samo życie w necie wystarczyło mi tak do 27. roku życia. Z czasem czułam, że mi czegoś brakuje – mówi Paulina.

Przez lata miała kilku chłopaków, jednak z żadnym nie zanosiło się na poważniejszy związek. – Ale kiedy spotkałam Pawła, wszystko się odmieniło. Był zupełnie innym mężczyzną. Jakby dorosłym. Traktował poważnie każdą część mojego życia, każdą decyzję. Do tej pory dla innych byłam dzieciakiem bawiącym się w sieci. I sama o sobie też tak myślałam. A jakoś przy Pawle wydoroślałam – wyjaśnia Paulina.

Ich związek rozwijał się szybko i „poprawnie”. – Oświadczył mi się po dwóch latach i było dla mnie oczywiste, że powiem „tak”. W tym samym momencie chcieliśmy też dzieci. No ale wtedy zaczęły się schody.

– Nie ma równości w naturze – kontynuuje Paulina. – Jeśli jesteś kobietą i chcesz być matką, musisz zostać w domu. Że mężowie zostają w domu z dziećmi to jakieś bajki, nikt tak nie robi. Ja niestety wierzyłam w równouprawnienie.

Domowe piekiełko

– Myślę, że doświadczałam tego, co większość sfrustrowanych matek na macierzyńskim. Nuda i zero życiowego celu. Byłam ciągle sama, a moją misją dnia było ugotowanie zupy. Myślałam, że umrę. Narastała we mnie frustracja. Na początku wydawało mi się, że rozładowuję ją, kiedy wyjeżdżam do przyjaciółek na weekend bez dziecka i męża. Ale gdzie tam. Wracałam i od razu czułam, że wróciłam do piekła czterech ścian – opowiada Paulina.

Na pytanie, czy nie tęskniła za dzieckiem, odpowiada bez namysłu. – Wtedy wydawało mi się, że tęskniłam, ale nie. Nie tęskniłam. To było raczej coś w rodzaju wyrzutów sumienia, które docierały do mnie dopiero w odpowiedniej odległości od córki. Dopiero, gdy nie miałam jej obok, zaczynało do mnie w ogóle docierać, co ja czuję. To były wyrzuty sumienia, że jestem złą mamą. Ale znów – nie chodziło o nią, że jej robię krzywdę, tylko o mnie. Że ja nie jestem taka, jak ode mnie oczekują, ani tym bardziej taka, jaka bym chciała być.

W tym czasie mąż Pauliny coraz bardziej się oddalał. – Nie jest typem, który będzie chodził i drążył, co jest źle. On się wycofuje i obserwuje – wyjaśnia kobieta. Paweł czuł, że żyje pod jednym dachem z tykającą bombą zegarową. Że musi się coś zmienić, bo żadne z nas nie jest zadowolone. Gdy ich córka miała dwa lata, zaproponował, by Paulina wróciła do pracy.

– Wiele rozmawialiśmy i on zdawał sobie sprawę, że rzeczywistość matki siedzącej w domu z dzieckiem to inny świat, w porównaniu z sytuacją, w której pracujesz, wychodzisz z domu, do ludzi. Ja nie wracałam do pracy, bo nie miałam do czego – pracowałam jako freelancerka, gdy zaszłam w ciążę. Pomyślałam, że jak znajdę pracę gdzieś wśród ludzi, zrobi się normalnie, zdrowo.

Praca to azyl

Po dwóch miesiącach Paulina zaczęła pracę w redakcji. Jeździła codziennie na 8 godzin. Rano jej mąż zostawiał córkę w żłobku. – Nagle zrobiło się super. Lekko, wesoło. Dostałam wiatru w żagle, nawet chciało mi się wracać do domu. Wszystko jakby zmieniło kolory. Niestety na krótko.

Z biegiem czasu Paulina i Paweł zaczęli mierzyć się z nowymi wyzwaniami, jakie stawiało przed nimi rodzicielstwo. Mała nie chciała chodzić do żłobka, dużo płakała, nie potrafiła bawić się z dziećmi. Stała się agresywna. – Nie miałam pojęcia co się z nią dzieje. Nie umiałam jej pomóc, od razu niecierpliwiłam się, gdy o tym rozmawialiśmy. Te problemy wydawały mi się mocno przesadzone. Ciągle myślałam, że prawdziwe życie jest w pracy. W końcu psycholog ze żłobka stwierdził, że zachowanie córki jest wynikiem tego, że mnie ciągle nie ma przy dziecku. Poczułam się zaatakowana, tak jakby mi ktoś próbował zabrać coś cennego.

– Tak, dużo prawdy jest w tym, że matki uciekają z domu do pracy. Że w pracy można odpocząć, bo nie ma ciężaru emocji, bo nie słyszy się krzyków, bo można wyłączyć swoje uczucia. Ja się w tym po prostu zatraciłam – wyznaje Paulina.

– Pamiętam, że byłam w takim momencie, że nienawidziłam wracać do domu. Wolałam czekać pod blokiem aż w oknie zgaśnie światło, niż się z nimi konfrontować. Paweł wszystko znosił z zaciśniętymi zębami, a ja czułam, że zaraz wybuchnę. Ale nie wybucham, tylko uciekałam jeszcze głębiej.

Jej azylem była praca, w którym jednak nie czuła się już bezpiecznie. – Widziałam, co tracę i ile tracę, a jednocześnie nie było takiej siły, która mogła sprawić, że rzuciłabym to, co robię. Jak byłam z małą w domu, to czułam się nikim. W pracy jesteś kimś. I to kimś lubianym, docenianym… Pod wpływem rozmów z Pawłem poszłam na kilka wizyt do psychologa. Zasugerowano mi, że jestem pracoholiczką, że mam niemal wszystkie objawy, poza fizycznymi. Chociaż Paweł mówił, że jestem uzależniona od Internetu i od telefonu, to nie mógł wiedzieć, że mi ulgę przynosi nie bycie online, lecz bycie w pracy. Ale to była tylko pozorna ulga – opowiada kobieta.

Paulina przez zatracenie się w pracy nie organizowała córce urodzin, nie wybierała prezentów, nie chodziła na wywiadówki. – Uważałam, że moja rodzina potrzebuje tylko mojej pensji… tak to wtedy widziałam. Że radzą sobie emocjonalnie beze mnie. A to jednak ja sobie nie radziłam.

W końcu postanowiła poszukać profesjonalnej pomocy. Choć początki terapii nie były łatwe, to jednak w pewnym momencie zaczęła dostrzegać, że marzyła nie tyle o wolności od rodziny, co od pracy, która jej ją zabrała.