Skip to main content

„Liczył się tylko wynik, nie sposób, w jaki go osiągnęłam”. Milena o swoim uzależnieniu od pracy

– W „Diabeł ubiera się u Prady” jest takie zdanie: „kiedy twoje życie prywatne jest zagrożone, to znak, że w pracy cię doceniają, a kiedy legnie w gruzach, pora na awans”. Kiedyś mnie to bawiło, a problemy z facetami, które miałam przez pracę, bywały czasem nawet powodem do chwalenia się przed koleżankami. Uważałam się za karierowiczkę. Teraz muszę zaczynać od nowa — mówi Milena. Ma 31 lat, rok temu rzuciła pracę w korporacji.

Definicja sukcesu

Jak sama mówi, w jej zawodzie nie liczy się doświadczenie ani wiedza, tylko własny styl i wyczucie. Milena od lat pracuje w mediach społecznościowych. – To, co robisz i jak robisz, ściśle wynika z tego, jaki jesteś. Twoja praca świadczy o tobie. Podpisujesz się pod wszystkim nazwiskiem, jesteś publiczną osobą. Im więcej osób cię kojarzy, tym dla ciebie lepiej, a to, co w tobie zapamiętali, świadczy o jakości tego, co robisz — tłumaczy.

Ponadto, im więcej sprzedasz ludziom „prywaty”, tym większe zdobędziesz zaufanie. Nie sposób oddzielić pracy od życia, nie sposób nie utożsamiać się z zawodem. – Dla mnie zawsze sukcesem było to, że robię to, co lubię. Przychodzę do pracy i wiem, że jestem w czymś dobra. Jednak w mojej branży to podejście nie wystarczyło na długo.

Początkowo Milena pracowała w agencjach i zajmowała się pisaniem treści reklamowych. – Wystarczało, że były dobre. Potem wielką konkurencją stali się dla mnie freelancerzy, którzy karierę robili nie tyle na tekstach, co na swoim wizerunku. Wtedy zaczęła się walka o przetrwanie, a granica między życiem a pracą powoli się przesuwała.

Milena dostawała sporo zleceń poza firmą, z czasem coraz więcej. Umiała się dobrze „sprzedać”, jednak nie potrafiła odrzucić żadnej propozycji. – Chciałam mieć jak największe portfolio, żeby chwalić się tym, dla kogo pracowałam. Czułam się zbyt mała, żeby żądać wysokich stawek. Brałam wszystko, a ilością zleceń podbudowywałam swoją samoocenę. Uwagi klientów były wyznacznikiem mojego samopoczucia. Nie znosiłam krytyki. Inni copywriterzy się często nabijali między sobą z upierdliwych ludzi, którzy zlecają tekst, a nie wiedzą, czego chcą. Ja jednak chciałam zapracować na reputację. W dzień pisałam, w nocy pracowałam nad wizerunkiem w „social mediach”. Nie myślałam o niczym innym — opowiada dziewczyna.

Na jej nieszczęście, jej pracowitość i oddanie klientom zauważył pewien znajomy, który dostał kierownicze stanowisko w korporacji w dziale reklamy. – Wtedy wydawało mi się, że to jest to, na co czekałam. Myślałam: ktoś mnie docenia, zauważa, jestem kimś! Zgodziłam się bez wahania.

Zmiana pracy oznaczała też zmianę stylu życia. Milena dostała wyższą wypłatę, musiała codziennie zjawiać się w biurze. – Tam spotkałam mnóstwo osób, które wtedy mi imponowały. Wszystko, co tam było podnosiło moje mniemanie o sobie. Że piję kawę z ekspresu i do pracy chodzę w szpilkach. Że dostaję maile od szefa pionu albo „szefa szefów”, że są szkolenia, zasady firmy i cały ten korporacyjny system wartości, którego chciałam się czuć ważną częścią. Właśnie to było wtedy moją definicją sukcesu i zapłaciłam za to wysoką cenę.

Korposystem i szkoła

– Nigdy nie miałam dystansu do tego, co dzieje się w pracy. Pierwsze różnice, jakie było widać między mną a innymi pracownikami to właśnie ten stopień zaangażowania. Oni robili swoje, a potem szli na piwo. Ja robiłam swoje, a potem robiłam „pracę domową dla chętnych”. Chciałam być na szóstkę i wyczekiwałam pochwał. One przychodziły. Byłam firmowym prymusem, który dostaje premie i prezenty od klientów. Gdy tego brakowało, czułam niepokój — opowiada Milena.

Ten mechanizm towarzyszył jej w pracy na każdym kroku: szef milczał, więc bała się, że coś jest nie tak, że o czymś nie chce jej powiedzieć. – Im dłużej to trwało, takie milczenie, brak pochwał, umierałam z niepokoju i wymyślałam coś nowego. Pracowałam jeszcze więcej, miałam jeszcze więcej pomysłów i były ona coraz bardziej „naciągane”. Przestało mi chodzić o jakość, chciałam być na świeczniku. Nie powiem ci, co dokładnie wymyślałam, bo jest mi wstyd. Najogólniej ujmując, naginałam zasady, np. prowadząc profile na Facebooku dla klientów, by zyskać dla nich jak najwięcej „klików” – zwierza się Milena.

Takie działania również zyskiwały poklask. – Widzę, że to nie była tylko moja wina, taka była polityka firmy. Choć trudno w to uwierzyć, naprawdę doceniono tylko wynik, a nie starania i sposób, w jaki się do tego wyniku dochodziło. Na forum, oficjalnie i finansowo. To jest przerażające, bo wiem, że w ten sposób nie działa tylko moja branża, ale wiele korporacji. Moja mama pracuje w banku i ma tak samo: im więcej sprzeda, tym więcej jest warta. Jak i komu? Obojętnie…

Co ciekawe, dziewczyna porównuje swoje doświadczenia z pracy z doświadczeniami szkolnymi. – Zawsze byłam najlepsza. Pierwsza pod tablicą i na konkursach. Wiedziałam, że muszę, bo czułam, że nie mam nic, za co można byłoby mnie lubić. Kolekcjonowałam szóstki, dyplomy i wyróżnienia i na każdym kroku byłam za to chwalona, głaskana po głowie. Rzadko mnie ktoś pytał, jak się czuję albo co lubię robić. Słyszałam tylko: „jak w szkole?”. Moje oceny były dla każdego superważne. Na urodziny słyszałam życzenia: „samych piątek i szóstek”. Jak jechałam do cioci na wakacje na wieś też były tylko pytania, czy jest pasek na świadectwie. Potem wiadomo było, że jest, więc dla wszystkich byłam „najmądrzejszą Milenką”. Jedyne, co było dobre w tym wszystkim to to, że lubiłam się uczyć. Ciekawiło mnie to wszystko, a to, co mnie nie ciekawiło, cóż… wiedziałam jak korzystać z dobrej opinii. Szkoła nauczyła mnie, że nieważny jest wysiłek i intencje, tylko efekt. Byłam idealnie przygotowana do wyścigu szczurów w korporacji — mówi z żalem Milena.

Życie prywatne

– Niedawno oglądałam film dokumentalny o Taylor Swift i ona tam mówi, że pewnego dnia, jak dostała jakąś tam ważną nagrodę, przyszło jej do głowy, że chyba powinna mieć do kogo zadzwonić, żeby podzielić się tym sukcesem. Ja miałam tak samo — mówi dziewczyna. Lata w pracy mijały bardzo szybko, a w jej życiu prywatnym nic się nie zmieniało.

– Byłam samotna, co tu dużo gadać. Nie spotykałam się z nikim, z nikim nie gadałabym o pracy. Na nikim nie mogłam się skupić. Teraz wiem, że nie skupiałam się też na sobie. Zaniedbywałam siebie, ignorowałam swoje uczucia. Z kolei Tinder mnie przerażał. Tinder to kolejny konkurs. Kolejne miejsce, w którym trzeba udawać, walczyć o uwagę, o kliki, o rozpoznawalność. Wolałam to ignorować, bo gdy zaczynałam myśleć, że mogłabym mieć tam profil… mdliło mnie. Że znowu musiałabym opracowywać strategię. Wolałam udawać, że sama jestem z wyboru. W „Diabeł ubiera się u Prady” jest takie zdanie: „kiedy twoje życie prywatne jest zagrożone, to znak, że w pracy cię doceniają, a kiedy legnie w gruzach, pora na awans”. Kiedyś mnie to bawiło, a problemy z facetami, jakie miałam przez pracę, bywały czasem nawet powodem do chwalenia się przed koleżankami. Uważałam się za karierowiczkę. Teraz muszę zaczynać od nowa — komentuje Milena.

Jak sama mówi, jej życie prywatne właściwie nie istniało, więc trudno było jej ocenić, czy cokolwiek traci. Jednak jedno jest pewne — było w gruzach. Od samego początku przez jej chorą potrzebę pracowania. – Każdy mój „awans” był kosztem mojego samopoczucia i życia prywatnego. Im bardziej starałam się istnieć zawodowo, tym bardziej oddalałam się od rozumienia siebie, swoich potrzeb. W końcu zaczęłam się po prostu rozsypywać. Zmieniła się strategia marketingowa, przyszedł nowy szef, inna szefowa odeszła na macierzyński. Nagle okazało się, że ludzie na szczycie po prostu przychodzili do pracy i mają swoje życie, a tylko mi wydawało się, że żyją pracą. Jak ja. Moje dotychczasowe osiągnięcia przestały się podobać, spotkałam się krytyką. Nikt mnie nie zwolnił, po prostu stałam się normalnie docenianym, przeciętnym pracownikiem. To było nie do zniesienia — mówi Milena.

O swoich uczuciach dziewczyna opowiedziała koleżance z pracy podczas jednego z wyjść integracyjnych. – Doskonale rozumiała ten system, nie traktowała mnie jak dziwadła z chorymi ambicjami. Poleciła mi psycholożkę, do której sama chodziła. Tak dowiedziałam się, że jestem pracoholiczką, choć moja terapeutka raczej nie używa tego słowa. Mój system wartości w stu procentach oparty jest na wynikach mojej pracy. Staram się to zmienić. Opanowuję też ataki lęku i pustki, gdy mam mniej pracy i powinnam zająć się czymś innym.

Milena chodzi na indywidualne spotkania z psychoterapeutką, a pracę planuje zmienić. Szuka dla siebie branży, w której nie ma wymiernych, przeliczanych na „kliki” wyników. Liczy się po prostu praca.

Fot. Christin Hume, Unsplash.com