Skip to main content

„Nie wiedziałam, że to takie uzależnienie, jak każde inne. W ogóle nie wiedziałam, że to uzależnienie”. Historia Justyny

– W społeczeństwie żywe jest przekonanie, że jeśli mężczyźni często zmieniają partnerki, to pewnie coś jest z nimi nie tak. Z kolei jeśli to kobiety skaczą z przysłowiowego kwiatka na kwiatek i nie mogą zbudować stabilnej relacji, to… też wina mężczyzn. Ja jestem ofiarą takiego myślenia. I długo się za nim chowałam. Teraz żałuję tylko jednego. Że relacja, którą budowałam, nie przetrwała. Ale gdybym to ja była po drugiej stronie, postąpiłabym tak samo. I to boli najbardziej – dzieli się swoją historią Justyna.

Sama podkreśla, że choć od jakiegoś czasu jest w terapii, nie potrafi znaleźć źródła swoich problemów.

– Sporo czytam o uzależnieniach, słucham moich kolegów i koleżanek z terapii. Mam wrażenie, że źródła tego, co dzieje się z nami tu i teraz, należy upatrywać w dzieciństwie. I pewnie tak jest, ale jeszcze nie dotarłam do tego etapu. Mam wrażenie, że muszę się odkopać z bardziej bieżących kłopotów, aby mieć przestrzeń na rozgrzebywanie tego, co działo się przed laty.

Opowiadając o rodzinnym domu, Justyna nie ukrywa wzruszenia. W jej historii jest dużo ciepła, uśmiechu, ale też tęsknoty. Żeby zdobyć wykształcenie, musiała najpierw wyjechać do szkoły średniej z internatem, a następnie na studia.

– Śmieję się, że pochodzę z końca świata. Trochę tak jest. Choć moje rodzinne strony to niezastąpiony azyl, rzadko je odwiedzam. Trochę dlatego, że to naprawdę daleko, a trochę wiem, że tam nie ukryję niczego, nie schowam się, zwłaszcza sama przed sobą. Dla wieloletniego, uzależnionego od seksu „korpoludzika” stanięcie w prawdzie ze sobą i konfrontacja z naturą są za trudne. Bo nie ma już gdzie uciec.

Dorosłość i (nie)dojrzałość

Justyna dość wcześnie zdana była sama na siebie. Choć wyjechała z – jak sama podkreśla – szczęśliwego domu, życie z dala od rodziców było prawdziwą szkołą życia.

– Mieszkanie w szkolnej bursie w okresie dojrzewania z pewnością sprawiło, że pewne fundamenty budowałam sama i nie były do końca stabilne. Nikt nie nauczył mnie podstaw seksualności, obchodzenia się ze swoim ciałem, nie podpowiedział, jak je poznawać i jak się nim dzielić. Teraz dość łatwo mi się o tym mówi, bo patrzę z perspektywy czasu. Wtedy od dziewczyn ze starszych klas dowiadywałam się o sposobach masturbacji.

Studia były czasem intensywnego poznawania siebie, ale też – co podkreśla Justyna – siebie w relacji z innymi.

– Przeniosłam się do jeszcze większego miasta, mieszkałam w akademiku. Świat, w który weszłam, dawał mi szerokie możliwości. Jednocześnie był niezwykle daleki od tego, co dawał mi dom. Czułam się totalnie oderwana, z jednej strony wolna, z drugiej dość w tej wolności niepewna. Ale powoli przekraczałam kolejne, również seksualne granice. Mam wrażenie, że pierwsze dwa, może trzy lata studiów, to jedna wielka łóżkowa impreza. Aż cud, że nie nabawiłam się żadnej choroby. Czy pamiętam tych facetów? Nie bardzo…

Justyna mówi, że mówienie o tej części życia wciąż mocno ją zawstydza.

– Czuję, że nie byłam dobra dla samej siebie. Teraz wiem, że powinnam była skupić się na myśleniu. A ja nie myślałam, działałam bardzo impulsywnie, bezmyślnie właśnie. Żyjąc zupełnie na oślep.

Zmiana w podejściu i zachowaniu Justyny zaszła po ukończeniu studiów licencjackich.

– Zmieniło się nieco towarzystwo, w którym się obracałam. Jednocześnie wymieniłam akademik na stancję. Znalazłam się w nieco innym miejscu, bardziej komfortowym. I zaczęłam być uważniejsza na siebie. Okazało się, że jestem atrakcyjna dla mężczyzn i zaczęłam z tego korzystać. Miałam faceta, który przychodził wieczorami, gdy było mi smutno i czułam się samotna. Jednocześnie wiedziałam, że z zupełnie innym mogę pójść na szaloną imprezę do rana. A z trzecim do teatru. Przyznaję, zaczęłam się bawić uczuciami innych tak, by odpowiednio zadbać o swoje potrzeby. To nie było uczciwe, nawet jeśli w jakiś sposób komunikowałam to na zewnątrz. A komunikowałam nie do końca jasno, bo nie chciałam, żeby ktoś się temu sprzeciwił.

Marcin i miłość

Justyna poznała Marcina na służbowym spotkaniu. Przez jakiś czas zawodowo współpracowali przy wspólnym projekcie. Gdy ten się zakończył uznali, że chcą dać szansę tej relacji poza pracą.

– Zakochałam się w Marcinie. To była zupełnie inna damsko-męska relacja niż wszystkie te, których do tej pory doświadczyłam. Pierwsza tak prawdziwa, głęboka. Ale nie umiałam się w niej odnaleźć…

Zdaniem Justyny wielu młodych ludzi jeszcze w szkole średniej, a na pewno na studiach doświadcza tego, co poczuła przy Marcinie. Wchodząc obok siebie w dorosłość.

– Kiedy się poznaliśmy, każde z nas – wiadomo – wchodziło w tę relację z jakimś bagażem. Ja nie potrafiłam docenić szczerości i otwartości Marcina na mnie. Wstydziłam się swoich „ekscesów” i zatajałam je. Z czasem nauczyłam się płynnie poruszać po rzeczywistości, jaką wykreowałam i po przeszłości jaką stworzyłam na potrzeby tego związku. Byłam bardzo uważna, bo nie chciałam stracić Marcina. Jednocześnie nie dostawałam do końca tego, co potrzebowałam. Pewnie dlatego, że mu o tym nie mówiłam. Ale wiedziałam, jak o to zadbać. Stres rozładowywałam szybkim seksem w godzinach pracy. Wieczorami mogłam celebrować czas z ukochanym. Miałam dwie twarze i męczyło mnie to, że robię, co robię. Ale nie potrafiłam nad tym zapanować.

Justyna podkreśla, że im bardziej wchodziła emocjonalnie w związek z Marcinem, im dłużej byli razem, tym więcej czuła napięcia, które musiała rozładowywać.

– To było nie tylko nie do zniesienia fizycznie, ale też emocjonalnie. Czułam, że nie jestem w porządku w stosunku do mojego partnera, ale nie mogłam przestać odreagowywać bieżących napięć. A przez to robiło ich się coraz więcej.

Droga do terapii

– Coś we mnie pękło i opowiedziałam Marcinowi prawdę. Od początku do momentu, w którym byliśmy razem. Czułam, jak schodzi ze mnie powietrze i czuję ulgę. A jednocześnie ekscytację, którą chciałabym spożytkować w łóżku. Ale Marcin nie zareagował tak, jak bym tego chciała. Bo chciałam, aby posłuchał i przeszedł nad tym do porządku dziennego. A on odszedł. Poprosił o czas i po kilku dniach wrócił, żeby ostatecznie się ze mną rozstać. W mojej głowie nie było takiego scenariusza. Gdybym w ogóle wzięła go pod uwagę, nie wyznałabym pewnie prawdy, a tkwiła w tej bańce dalej. A ja założyłam, że dla niego moje wyznanie będzie tym samym co dla mnie, czyli ulgą.

Justyna po odejściu Marcina wpadła – jak sama mówi – w ciąg.

– Zostałam królową „one night standów”. Skupiałam się na przetrwaniu dnia w pracy, ogarnięciu się na imprezę i wyjściu z domu tylko po to, by za chwilę do niego wrócić z kimś innym. Zupełnie nie dając sobie czasu na przepracowanie tego, co się stało. Aż pewnego dnia zwyczajnie się popłakałam. I płakałam cały weekend. Nie było obok mnie nikogo, kto mógłby ten smutek ukoić i poczułam, że nie dam rady sama. Że potrzebuję pomocy, by zaznać spokoju.

Paraliżujący wstyd – to określenie, które pada z ust Justyny w odniesieniu do początków terapii.

– Znalazłam się w sidłach: młoda, zdolna, ładna, ułożona i nie potrafi zbudować związku. To wina wszystkich, ale nie moja. Na terapii spokorniałam, spojrzałam na siebie inaczej, dostrzegłam krzywdę, która się działa. Teraz ląduję w łóżku z mniej przypadkowymi osobami i w mniej przypadkowy sposób. Ale nie ukrywam, że czasem napięcie jest tak duże, że odpływam. Ale powoli dojrzewam do powrotu na koniec świata. Tam może znajdę ukojenie.

Fot.

Anthony Tran, Unsplash.com