Skip to main content

Ćwiczenia zamiast pożywienia

Joanna, dziś 39-letnia kobieta, była niegdyś dobrze zapowiadającą się dziecięcą aktorką musicalową. W pewnym jednak momencie swojego życia zamieniła występy na scenie na solowy spektakl z anoreksją. O tym, jakie piekło przeszła i jakie piętno choroba odcisnęła na jej życiu zwierza się nie szczędząc szczegółów. Poznajciejej historię.
A.S.: Asiu, skąd u Ciebie choroba, czy pamiętasz co ją spowodowało, jakie były pierwsze symptomy?

A.K.:Wszystko zaczęło się bardzo wcześnie, w zasadzie jako 11-letnia dziewczynka miałam już pełnoobjawową anoreksję bulimiczką – wówczas diagnostyka nie była tak pełna i łatwo dostępna jak obecnie, ale przez 25 lat objawy pozostawały w zasadzie niezmienne. Bardzo mocno przeżyłam rozwód rodziców- do dziś nie potrafię się z tym pogodzić, dręczy mnie myśl, dlaczego nie potrafili się dogadać, walczyć o przetrwanie naszej rodziny- choćby nawet z pomocą terapeutów. Zarówno ja, jak i brat wyszliśmy w tego mocno pokiereszowani. Czułam się winna, choroba była swoistą karą za rozpad ich małżeństwa, a poczucie winy sukcesywnie eskalowało- z roku na rok było coraz gorzej. W zasadzie aż po czas teraźniejszy nie pozbyłam się tej myśli. Początkowo po prostu zaczęłam ograniczać jedzenie- bez problemu osiągnęłam stan chudości, gdy doszły do tego intensywne ćwiczenia fizyczne, ubierałam się już tylko w dziale dziecięco-młodzieżowym. Nawet najmniejszy rozmiar damskich ciuchów na mnie wisiał. Przerażenie otoczenia zaczęłam wzbudzać, gdy do diety i ćwiczeń doszły wymioty po każdym posiłku. Zrobiło się nerwowo, co jeszcze pogorszyło sprawę. Ciężko sobie wyobrazić?

A.S.: Faktycznie brzmi dość drastycznie.Jakie to miało przełożenie na rzeczywistość?

A.K.: Wpadłam w sidła patologicznej relacji z mamą, z którą zamieszkałam po rozwodzie. Bardzo mocno kontrolowała mnie, wmuszała we mnie posiłki, krzyczała, gdy stawiałam opór, narzucała swoje obsesyjno-kompulsywne porządki- mieszkanie musiało lśnić, a każdy przejaw nieposłuszeństwa skutkował awanturą. Początkowo ulegałam, jednak pewnego dnia zebrałam się w sobie i myśląc, że jestem górą, zaczęłam staczać się w dół, prosto w nie dający się okiełznać przymus ćwiczeń i kontroli wagi.Ina ponad dwie dekady utknęłam w nim na dobre…

A.S.: Dałaś radę pogodzić to z pracą? Jak wyglądały pozachorobowe obszary Twojego życia?

A.K.: Nie istniały. Rzuciłam zajęcia w Studio Buffo, gdzie dzięki rodzicom(oboje byli aktorami teatralnymi) poczułam przynależność i przez kilka lat realizowałam się artystycznie. To był fantastyczny czas, kontakt z dobrymi ludźmi z pasją- niestety, nawet tak krzepiąca perspektywa nie była w stanie mnie uratować. Bardzo tego po dziś dzień żałuję, ale wybrałam bliższą relację z chorobą. Liczyło się wyłącznie ćwiczenie (któregoś dnia nawet w trakcie robienia standardowej serii 300 brzuszków przebiłam sobie dół pleców wystającymi kośćmikręgosłupa lędźwiowego- opowiadałam o tym w „Rozmowach w toku” u Ewy Drzyzgi pokazując zdjęcia tego niecodziennego zdarzenia)i niejedzenie, a wieczorami napchanie żołądka ogromną ilością byleczego i ujście nagromadzonych w ciągu dnia emocji dzięki wymiotom i herbatkom z senesu. Przeczyszczanie kompletnie zniszczyło moje jelita- do dziś nie mogę się załatwić, mam okropny refluks, bóle brzucha, jelit, wzdęcia. Grozi mi stomia, tzn. usunięcie jelita, zamiast którego na zewnątrz brzucha umieszcza się worek- okropność. (wzdryga się). Mam orzeczony znaczny stopień niepełnosprawności,a mocno zaawansowana osteoporoza skutkujeczęstymi złamaniami (najmniejszy upadek to w moim przypadku unieruchomienie w gipsie). Moje serce jest wrażliwe nawet na wahnięcia temperatur, skutkiem czego czuję się jak niedołężna staruszka, więc na ten moment znalezienie jakiejkolwiek pracy graniczy z cudem.

A.S.: Mam rozumieć, że te dolegliwości utrzymują się przez ponad dwie dekady, czyli tyle, ile chorujesz? Patrząc na Ciebie widzę radosną, optymistycznie nastawioną do życia piękną kobietę. Jak możliwa jest taka rozbieżność?

A.K.: Dzięki licznym wizytom w szpitalu odżywiam swój organizm tak, że wyniki badań szybują w górę, a mój stan ulega poprawie na tyle, że zaczynam myśleć o pracy i normalnym życiu. Gdy jestem z dala od domu, jem jak zdrowa osoba, dobrze funkcjonuję w społeczności, aktywnie uczestniczę w zajęciach i snuję plany na przyszłość. Niestety, wystarczy kilka dni czy tygodni pod jednym dachem z mamą i wszystko wraca do stanu pierwotnego. Boję się do tego przyznać, ale w pewnym sensie w szpitalu czuję się lepiej niż w domu. Niestety, fatalna sytuacja psychiatrii przyczyniła się do zamknięcia głównych ośrodków ratujących zaburzone osoby. W ostatnich latach zamknięto Łódź, Kraków…Czas oczekiwania na miejsce w Warszawie jest niebezpiecznie długi; ja i tym razem mam farta, ale wiele osób może nie doczekać…

A.S.: Znajdujesz pomoc z zewnątrz, od rodziny lub przyjaciół?

A.K.: Tata niestety w tym roku zmarł…Przyjaciółkami okazały się być dwie dziewczyny poznane lata temu na…terapii grupowej. To one mi pomagają, dzięki czemu jestem na dobrej drodze do wyleczenia. Mama owszem- pomagała mifinansowo, ale emocjonalnie niszczyła. Kochamy się i nienawidzimy jednocześnie. Targają nami sprzeczne uczucia, a nieustanna huśtawka doprowadziła do takiej nerwicy, że nawet kawy nie byłam w stanie utrzymać w sobie, wymioty kilkanaście razy dziennie stały się normalnością, jak i 3-4 godz. snu na dobę. Życie z nią pod jednym dachem było obustronnym piekłem, ale nie miałyśmy i wciąż nie mamy wyjścia. W przyszłym roku wyprowadza się do innego miasta, na moje leczenie zaciągnęła ogromne długi, komornik jeszcze w tym roku zlicytuje nasze obecne mieszkanie- jest już orzeczenie sądu.

A.S.: Nie brzmi to optymistycznie. Jaki masz plan, by walkę z chorobą zwieńczyć sukcesem?

A.K.: Przeciwnie. Bardzo cieszy mnie perspektywa uniezależnienia od matki. Podobnie jak terapeuci uważam, że poza rozwodem, napięcie wynikające ze wspólnego dzielenia przestrzeni miało największy wpływ na moją chorobę. Nie jest zdrową sytuacja, gdy dwudziesto-, trzydziesto- i blisko czterdziestoletnia dziewczyna żyje w takiej symbiozie z matką. Same sobie zgotowałyśmy taki horror,ale mam szczerą nadzieję, że wyprowadzka da temu kres, a ja, po zakończeniu terapii w IPiN, zamiast wegetować, zamierzam ostatecznie wziąć się z życiem za bary i drugą jego połowę przeżyć na maxa.

A.S.: I tego Ci życzę. Bije od Ciebie taka energia i optymizm, że nie sposób nie uwierzyć, że może się nie udać. Dziękuję za rozmowę.

Rozmawiała Aleksandra Szlachta
Współpraca: Dorota Bąk