Skip to main content

„Wszystko, czego potrzebujemy, jest w nas”. Prawdziwa historia wygranej z anoreksją.

Przy wzroście 164 cm najmniej ważyła 31 kg. Konsekwencje anoreksji odczuwała na wielu płaszczyznach: koncentrując się wyłącznie na obszarach „(nie)jedzenie-sport” zatraciła zdolność komunikacji z otoczeniem, porzuciła pracę, borykała się z depresją, zaparciami, problemami jelitowymi. Jak dziś wspomina, w pewnym okresie całą energię skupiała wyłącznie na tym, by nie jeść. A jednak traumatyczne wydarzenia zdołały jedynie częściowo stłumić w niej entuzjazm i wolę życia. Mimo braku wsparcia najbliższych dzięki terapii udało jej się wygrać z chorobą i pozostała osobą doceniającą i przypisującą ogromną wartość otaczającym ją ludziom, przyrodzie, pasjom, sztuce. Poznajcie historię Marty.

Jak wspomina Pani okres dzieciństwa?

Marta: Jako dziecko byłam ciekawa świata, energiczna, wesoła, towarzyska, wrażliwa, empatyczna, żądna nowych informacji, o nieograniczonym apetycie na wiedzę, nowe przygody… Pierwotnie relacje rodzinne były poprawne, dobrze wspominam czas wczesnego dzieciństwa, mimo że tuż po skończeniu 2 lat poszłam do przedszkola na „cały etat”. Pamiętam, że mama przywiązywała ogromną wagę do ocen (zarówno szkolnych, jak i otoczenia), jedzenia oraz porządku. Rzadkie chwile z tatą (europejskie podróże, wyprawy w góry, zaszczepienie fascynacji sztuką) częściowo rekompensowały poczucie niezrozumienia i wiecznie eskalowane oczekiwania…Terapia uświadomiła mi jednak dysfunkcyjność rodziny, a szczególnie relacji z mamą. Mimo bardzo silnej idealizacji i przypisywania winy sobie, dzięki wsparciu grupy zrozumiałam, że to właśnie toksyczność tej relacji, stałe porównywanie, stwarzanie presji, przekładające się na pełną internalizację roli, jaka została mi przypisana (najwyższa średnia w szkole, studia prawnicze, itd.) przy jednoczesnym braku merytoryczno-emocjonalnego wsparcia stanowiła główny katalizator choroby. Te narzucone z zewnątrz cele, nieuwzględnienie rzeczywistych talentów, pasji, obszarów, w których czułam się szczęśliwa, spełniona, spowodowały początkowo bunt – względem otoczenia i samej siebie, na ostatni zaś etapie – ogromne poczucie winy i obrócenie w perzynę poczucia wartości, szczątków tożsamości. Przez kolejne lata ucieczka w zaburzenia odżywiania były oczywistym schematem, który zdołałam przerwać po wielu latach koszmaru.

Czy potrafi Pani wskazać moment, kiedy zaczęła się Pani odchudzać?

Marta: Miałam 13 lat, gdy po raz pierwszy moja waga spadła poniżej 43 kg. Normalnie balansowała między 49-53 przy wzroście 164 cm. Nie uległam wtedy modzie, nie mam tendencji do tycia, mimo niejednokrotnie spożywanych dużych ilości pożywienia nikt nigdy nie skrytykował mojej wagi. Moje odchudzanie było manifestacją bólu, sposobem na okiełznanie emocji, deeskalację napięcia, kolejną płaszczyzna, w której chciałam czuć się perfekcyjna. Spełniałam wszystkie oczekiwania rodziców dotyczące edukacji – rokrocznie jedna z trzech najwyższych średnich w szkole, zwycięstwa lub wyróżnienia w olimpiadach przedmiotowych, zawsze świadectwo z czerwonym paskiem. Mimo że przychodziło mi to z łatwością, presja była ogromna, a bycie popularną i lubianą w niewielkim stopniu rekompensowało emocjonalne zaniedbanie rodziców. Wcześnie też poznałam smak intensywnego życia towarzyskiego, co w korelacji z sukcesami „naukowymi”, sportowymi i perfekcyjnym wyglądem stanowiło swoisty ersatz spełnienia na płaszczyźnie rodzinnej. W domu czułam się niezrozumiana, odtrącana, poddawana kontroli poprzez nieustanne pytania: „co w szkole?”, „jaką ocenę dostał inny wybitny uczeń?”, itd. Główny nacisk był kładziony na sprzątanie, naukę i… jedzenie. Nie przypominam sobie, by ktoś kiedykolwiek rozmawiał ze mną o tym, co czuję, jak się czuję, jakie są moje marzenia… Niska waga pomagała mi także w osiągnięciach sportowych, byłam i czułam się lekka, co miało niewątpliwe przełożenie na szybkość.

Ile najmniej Pani ważyła?

Marta: Najniższa waga, o jakiej wiem, to około 31 kg przy wzroście 164 cm. Nie ważyłam się codziennie, więc być może było mniej.

Jak przejawiało się Pani zaburzenie?

Marta: Dość tradycyjnie: nieustannym kontrolowaniem spożywanego pożywienia i monodietą – sok marchewkowy, kefir 0%, twaróg chudy. Raz na miesiąc pozwalałam sobie na Big Milka. Każdą wolną chwilę, niezależnie od pory dnia, poświęcałam na sport. Zdarzało się, że ponad połowę doby biegałam, wliczając w to noc – nie mogłam się zatrzymać… Po przebudzeniu głód też zagłuszałam biegiem. Do tego dochodziły rolki, orbitrek, inne ćwiczenia. Gdy już nie miałam siły spacerowałam szybkim tempem. Może to niewyobrażalne, ale zajmowało mi to 8 czy 10 h, w późniejszym okresie kosztem pracy… Nawet do egzaminu prawniczego uczyłam się chodząc z kodeksami po górach. Bałam się zatrzymać – wtedy od razu włączyłaby się naturalna potrzeba zaspokojenia głodu.

Czy nikt z Pani rodziny nie reagował na to, że Pani drastycznie chudnie?

Marta: Gdy tylko otoczenie zauważało, że chudnę i komentowało tę moją chudość, przybierałam kilka kilogramów, by nie „przysparzać zmartwienia” – było to efekt domowych komentarzy, że

„jestem problemem” czy „popatrz jak cierpię przez ciebie”, „spójrz, jakich zmartwień przysparzasz, takiego wstydu narobiłaś – ludzie wytykają nas palcami”. Przez wiele lat miałam z tego powodu ogromne poczucie winy. Oczywiście później kilka dób głodówki i ćwiczeń i waga z powrotem drastycznie spadała…

Jaka była reakcja Pani mamy, kiedy zdecydowała się Pani podjąć terapię? Czy ktoś Pani pomagał w tym procesie?

Marta: Rodzina twierdziła, że tracę czas. Zamiast piąć się po szczeblach prawniczej kariery, marnuję najproduktywniejsze lata na terapię. Padały komentarze, że przynoszę wstyd rodzinie… Mimo że byli jedynymi osobami, do których potrafiłam zwrócić się wówczas o pomoc. Było trudno, tym bardziej, że moja młodsza siostra też chorowała na tę chorobę. Zachowując resztki instynktu samozachowawczego postawiłam wszystko na jedną kartę, poświęcając wiele miesięcy na terapię, dzięki której tonąca łódź ze mną na pokładzie sukcesywnie wypływała na coraz głębsze wody, coraz pewniej się na nich czując. Terapia tchnęła wiatr w zwiędłe żagle, ale z perspektywy czasu widzę, jaką pracę wykonałam sama, by być tu, gdzie teraz jestem. Dzięki terapii nauczyłam się mówić o emocjach zamiast przyzwalać rodzinie na kontynuację szatkowania mojej osoby, odebrałam im moc pozbawiania kreatywności i przekułam w coś konstruktywnego – rysowanie, fotografowanie, uczenie innych i pomoc im.

Ile trwała Pani terapia?

Marta: To był wieloletni proces. Łącznie szukałam pomocy u około 30-40 terapeutów. Bardzo negatywne odczucia związane z licznymi terapiami podjętymi w Krakowie spowodowały – poniekąd słuszne – przeświadczenie o biznesowym traktowaniu pacjenta i nieskuteczności tego rodzaju oddziaływania. Terapia w Warszawie – mimo licznych rozczarowań – dostarczyła mi narzędzi umożliwiających samodzielną pracę. Uczestniczyłam w bardzo intensywnej (ok. 7 h dziennie, 5 dni w tygodniu przez 3 miesiące) grupie dr Bryły przy ul. Dolnej. Nie była to terapia ukierunkowana stricte na zaburzenia odżywiania, lecz na nerwicę, a jednak to ona otworzyła mi oczy na wiele kwestii, w tym idealizowanie rodziny, i pomogła w zdefiniowaniu własnej tożsamości czy nauczyła zdrowych mechanizmów radzenia sobie z negatywnymi emocjami.

Co leczenie zmieniło w Pani życiu?

Marta: Materiały do pracy własnej oraz ogrom czasu, jaki poświęciłam pracy nad sobą pod kierunkiem dr Bryły oraz kilku psychologów, muzykoterapia, filmoterapia stworzyły podwaliny ogromnej metamorfozy, jaką przeszłam przez kilka kolejnych lat. W myśl sentencji „kropla drąży skałę nie siłą, ale ciągłym spadaniem” zaczęłam świadomie wdrażać w życie nabytą podczas leczenia wiedzę i sukcesywnie ją pogłębiać. Pomocne były literatura, film, muzyka, taniec, podróże, a przede wszystkim – inne osoby. Odseparowałam się od głównego źródła (do dzisiaj uczę się dystansowania względem emocji w trakcie nielicznych świątecznych spotkań), rozmawiam, zamiast stosowania ucieczki w schemat i wierzę, że to wszystko ma jakiś jeszcze mi nieznany sens, że dzieje się w jakimś celu. Dzięki jaśniejszemu komunikowaniu potrzeb nauczyłam się dopuszczać innych do pomocy w długotrwałym procesie zdrowienia – liczne rozmowy z różnymi osobami, w trakcie których na czynniki pierwsze rozkładaliśmy destruktywne stany emocjonalne, poszukiwanie przyczyn choroby i analogii wśród twórców muzycznych, literackich, filmowych, późniejsze samotne trawienie tych ciężkostrawnych, nie zawsze przyjemnych, konwersacji, było jedną z wypadkowych pożądanej zmiany. Jestem ogromnie wdzięczna spotkanym na mojej drodze osobom, nigdy nie przecenię wartości drugiego człowieka.

Czy po terapii poprawiła się Pani relacja z mamą?

Marta: Szczerze mówiąc z mamą kontaktuje się wyłącznie od święta… Unikam kontaktu, a tym samym okazji do konfliktów. Dużo wody upłynęło, zanim nauczyłam się względnie dystansować od jej malkontenckiego sposobu bycia i bolesnych krytycznych komentarzy wobec każdej niemal wykonywanej przeze mnie (i nie tylko mnie) czynności. Mimo, że jej wybaczyłam, pierwsze lata automatycznie wyzwalały we mnie powrót do schematu. Chciałabym wierzyć, że to już za mną, że opancerzyłam się na te niszczące emocje. Nie jesteśmy niewolnikami powinności, by brnąć w coś z tego wyłącznie powodu, że „tak wypada”, że tego od nas wymagają zasady kurtuazji… Dziś otaczają mnie wspaniali ludzie, przyjaciele okazujący wsparcie i akceptację podejmowanych wyborów. Ich obecność w pełni rekompensuje tamten deficyt.

Ile Pani teraz waży i ile czasu zajęło Pani dojście do prawidłowej wagi?

Marta: Moja waga w zależności od pory roku waha się między 48 a 52 kg. Wychodząc z choroby starałam się przede wszystkim odżywić – byłam tak wygłodniała, że jadłam nawet potrójne obiady, chleb z masłem, serem, mnóstwo orzechów. Pamiętam, że organizm bardzo wyraźnie domagał się konkretnych potraw. Ta autoregulacja pozostała do dzisiaj – staram się słuchać intuicji w kwestii jedzenia, wypoczynku, rozwoju, aktywności fizycznej, kontaktów z ludźmi. Bardzo doceniam tę umiejętność. A dziś mogę jeść absolutnie wszystko, staram się jeść zdrowo, choć oczywiście ciastem, orzechową czekoladą czy ukochanymi lodami, nawet w dużych ilościach, nie pogardzę.

Anoreksja to choroba na całe życie. Co Pani robi teraz, żeby ponownie nie wpaść w jej sidła?

Marta: W gorszych okresach zdarzają mi się myśli o powrocie do tego swoistego „błogostanu”, jednak wiedza, jak mocno zdestabilizowałoby to tworzoną w bólach obecną świadomość i kondycję, skutecznie mnie przed tym powstrzymuje. Anoreksja to przede wszystkim choroba, ogniskująca wokół siebie całą aktywność chorującego, absorbująca wszystkie myśli. Jako osoba spełniona na płaszczyźnie rodziny, którą szczęśliwie zdołałam założyć, towarzyskiej, zawodowej, zajęta pasjami, robieniem planów na przyszłość nie widzę miejsca dla choroby. Zabiera ona tak wiele czasu i dekoncentruje tak mocno, że nie potrafiłabym żyć aktywnie tkwiąc w jej szponach. Straciłam przez nią tak wiele czasu… Staram się nie wypaść z obranego rejsu i zmierzać w pożądanym kierunku, powoli, niespieszno, ale już się nie gubić.

Co Pani radzi osobom, które martwiąc się o swój wygląd wkraczają w niebezpieczny świat odchudzania?

Marta: Osobom borykającym się z tym problemem proponuję mocniej zawierzyć intuicji, wsłuchać się we własne potrzeby, zamiast tych narzucanych przez rodzinę czy otoczenie. Dzięki uważnej koncentracji na własnych mocach, zdołacie odnaleźć ścieżkę, która was autentycznie ucieszy, usatysfakcjonuje, przyniesie spełnienie, a to już połowa sukcesu. Energię dotychczas ogniskowaną na (nie)jedzeniu poświęćcie na doskonalenie umiejętności odkrytych wg powyższego klucza, a zobaczycie, że tworzenie jest o wiele bardziej zajmujące niż niszczenie. Niesie dumę z własnych dokonań, rozwija was, wasze poczucie wartości, przekłada się na pewność siebie. Wybór pasji jest kwestią drugorzędną. Rysowanie, malowanie, taniec, teatr, kino, podróże, pisanie, czytanie, szycie, surwiwal, żeglowanie, sport w każdej postaci, własny zwierzak (i np. jego tresura), gotowanie, otwarcie własnego biznesu? A może jakaś religia np. buddyzm i medytacje? Czy grupy kościelne? Znam ludzi, którym to pomogło. Być może odkryjesz w sobie powołanie, by pomagać innym, np. udzielać korepetycji dorosłym, opiekować dziećmi? Równie istotną kwestią jest kontakt z ludźmi, wyostrzenie radarów na tych z dobrą energią i otaczanie się nimi. Otaczajcie się ludźmi o podobnych wartościach, zainteresowaniach, pogłębiajcie relację, wchodźcie w dialog. Inicjujcie ciekawe przedsięwzięcia, poszukajcie interesujących eventów w swoim mieście, czasami po prostu spędźcie czas gadając przy jakimś dobrym trunku lub idźcie razem gdzie was nogi poniosą. Po prostu bądźcie. Koi i rozwija taka koegzystencja. Jakkolwiek antagonistyczne kontakty potrafią być pomocne, to na dłuższą metę szkoda na nie czasu, wypalają nas, dręczą. Dążcie do homeostazy. Cieszcie się z małych rzeczy. Uśmiechu przyjaciela, promieni słońca, dźwięku muzyki, śpiewu ptaków, kąpieli w jeziorze w trakcie letniej nocy… „Wszystko, czego potrzebujemy jest w nas, naturze i drugim człowieku”. Jeżeli potrzebujecie czegoś „więcej” nie pozwólcie, by stało się to celem nadrzędnym. Każda skrajność zawiera w sobie potencjalne niebezpieczeństwo, więc starajcie się zachować zdrowy balans – to uziemi i zapobiegnie odlotowi w niepożądanym kierunku.

Piękne słowa. Dziękuję za rozmowę.

Rozmawiała Dorota Bąk

Na prośbę bohaterki jej imię zostało zmienione.